Views: 7
Katastrofa pod Smoleńskiem – Warszawa-Kraków-Warszawa (tekst z kwietnia 2010 r.)
Jechałem tam z radością a wracam ze smutkiem
Żyjąc w ciągłym biegu i dumny, że jako jeden z nielicznych dziennikarzy odkryłem rozpoczęcie warszawskich uroczystości rocznicowych Jana Pawła II już w dniu 27.03.2010 r., skonstatowałem nagle, że nieco niezauważalnie minął mi 08.04.2010 r. (rocznica pogrzebu JP2). Pochłonięty byłem udziałem w pozostałych wydarzeniach organizowanych przez Centrum Myśli JP2 i przygotowaniami do wyjazdu do Krakowa na tęskniący mi się od czasu multimedialnej kanonizacji (w 2000 r.) św. siostry Faustyny w Łagiewnikach udział w Święcie Miłosierdzia Bożego.
Jak wielu katolików w pierwszą niedzielę po Wielkanocnej, przypadającą w roku 2010 na dzień 11 kwietnia, udałem się wraz z żoną Małgosią i córką Sylwią do Krakowa, aby wziąć udział w obchodach tego Święta Miłosierdzia. Tym chętniej wyruszałem w kierunku Małopolski, że krakowskie obchody 5. rocznicy Odejścia do Domu Ojca Jana Pawła II właśnie wyznaczono na 10 i 11 kwietnia.
Popołudniowym ekspresem w piątek 9.04.2010 r. dotarliśmy na dworzec Kraków Główny wieczorem. Gosia i Sylwia pojechały do mamy-babci do Skawiny, a ja ulokowałem się u wujka Tadeusza Siuty w mieszkaniu przy ul. Kazimierza Wielkiego, tak aby mieć lepszy dojazd do miejsc świątecznych uroczystości. Jeszcze przed wyjazdem z Warszawy zgłosiłem w Sanktuarium chęć otrzymania karty akredytacyjnej, którą mam odebrać w sobotę.
Jest piątkowy wieczór 09.04.2010 r. Na razie wszystko dzieje się sielsko, anielsko, radośnie. Debatujemy z wujkiem Tadeuszem do późnego wieczora. Rozmawiamy o rodzinie, polityce, o marzeniach. Około godz. 23:00 wujek wiedząc, że mam za sobą męczącą podróż, zagania mnie, trochę jak małe dziecko, do snu.
My Polacy zdążyliśmy się już podnieść z naszej pierwszej wielkiej powojennej tragedii – śmierci Naszego Ojca Świętego. Teraz jesteśmy bardziej pogodzeni z losem, momentami radośni, bo wiele mówi się o wyniesieniu na ołtarze Jana Pawła II. Jest sobota, 10 kwietnia 2010 roku około godz. 7:00 rano. O poranku nic nie zapowiadało zbliżającego się narodowego nieszczęścia.
Poranna toaleta, świąteczne prasowanie koszuli – w dniu takim jak Święto Miłosierdzia trzeba wyglądać elegancko. Tego dnia niemal cały czas w przemierzaniu Krakowa towarzyszył mi brat Basi Siuty-Tokarskiej – Jurek Mikoś. Ja, ponieważ chciałem poczuć się bardzo ważny jeszcze przed wyjściem z domu, założyłem na szyi legitymację prasową FOTO-KAI.
Teraz już jako fotoreporter pełną gębą ruszyłem wraz z Jurkiem z zamiarem rejestrowania wszystkiego, co miało się dziś wydarzyć w związku z radosnym Świętem Miłosierdzia Bożego i V rocznicą Odejścia do Domu Ojca Jana Pawła II.
Około godz. 9:00 dotarliśmy na przesławną ul. Franciszkańską 3 pod papieskie okno. Żyjąc w niewiedzy i szczęśliwy, że jestem w Krakowie starałem się wykonać jak najstaranniej fotografię Pałacu Arcybiskupów Krakowskich – miejsce odpoczynku dla przybywających papieży. Ponieważ postanowiłem sfotografować całość budynku, cofnąłem się, aby objąć obiektywem całą pałacową perspektywę. Na przekór moim planom w osi obiektywu pojawiło się czterech panów palących papierosy obok dość niepozornego samochodu regionalnej telewizji.
Podszedłem do nich, aby ich poprosić, żeby umożliwili mi realizację mojego zamierzenia. Jeden z nich wziął w rękę moją legitymację prasową i przez chwilę obracał ją w palcach. Pytał mnie jakby na potwierdzenie: „To ty z KAI-u jesteś?”. Odpowiadam, że tak. „To zawiadom waszą centralę w Warszawie, że odwołujemy wszystkie papieskie koncerty”. Pytam ich: „Co? Jak? Dlaczego?” (jeszcze mając nadzieję, że przyczyna tkwi w krakowskim braku wody, energii elektrycznej, czy niedyspozycji artystów?). Na moje nieświadome pytania pada jedno ich rzeczowe: „To ty nie wiesz?” Pytam dalej: „Co się stało?”. Drugi z nich mówi do mnie: „Samolot prezydencki rozbił się pod Smoleńskiem. Nikt nie żyje: prezydent Lech Kaczyński i jego żona, Władysław Stasiak i cała delegacja”.
Kiedy już wymieniał pierwsze nazwiska ofiar, zaczynam odczuwać, że nogi same mi się uginają, a łzy płyną do oczu. Szybka myśl o tragicznej sytuacji Barbary Stasiak, żony Władysława, z którą mówiąc sobie „dzień dobry” mijamy się każdego dnia pracy w NIK-u.
Ci, co zginęli, mieli wielu przeciwników, którzy ich nie szanowali, ale są całe rzesze Polaków, które autentycznie ich kochają. Część z nich była mi niemal osobiście bliska. Co teraz? Gdzie pójść? Co robić? Jestem w Krakowie. Może wracać do Warszawy? Jestem bezradny, nie mogę podjąć żadnej decyzji. Po chwilach wielkiej rozpaczy nad tragicznym losem czołowych osobistości polskich elit politycznych, stojąc na placu przed Pałacem Arcybiskupów Krakowskich próbuję zebrać myśli. Nieświadomie w wyobraźni zaczynam tworzyć w głowie obraz miejsca tragedii. Widzę kawałki samolotu, dym, jakiś ogień, ale to tylko wyobraźnia. Podświadomie też zaczyna mi się wydawać, że to, co widzę, to jakiś wcześniej oglądany amerykański film. Sam sobie się dziwię, bo wydaje mi się, że już coś podobnego widziałem wcześniej. Otwieram oczy i staram się logicznie myśleć.
Teraz już wiem, że w związku z tragedią będę miał również dodatkowe obowiązki służbowe, które zawsze są dla mnie prioryte-towe, a teraz wymagają jeszcze większej odpowiedzialności i staranności.
Dla mnie to nie był tylko Prezydent RP Lech Kaczyński, ale prezydent, z którym się identyfikowałem, a już na pewno nie tylko Władysław Stasiak, ale Pan Władysław – mój rówieśnik, przyjaciel i życzliwy człowiek. Kiedy przyjeżdżał do NIK-u zawsze dla każdego miał ciepłe słowo powitania i serdeczny uścisk dłoni. Nawet gdy był szefem Kancelarii Prezydenta RP, kiedy przyjeżdżał do NIK-u, spotykając mnie na portierni zawsze pytał, co słychać u mojego ojca?
Pan Stasiak kulturę i życzliwość dla drugiego człowieka miał wypisaną na twarzy. Zawsze otwarty, miły i sympatyczny, nawet pełniąc najwyższe funkcje w państwie, nigdy się nie wywyższał. To tu w NIK-u Pan Władysław był podopiecznym Prezydenta RP Lecha Kaczńskiego, kiedy rozpoczynał pracę w Departamencie Obrony Narodowej. Teraz już ich nie ma wśród nas. Co teraz będzie?
Rozległ się mój telefon komórkowy. To naczelnik mojego wydziału. Po zrobieniu wstępnych ustaleń spytałem go, czy mam wracać do Warszawy. Wobec wzajemnych zapewnień o podjętych przygotowaniach do żałoby narodowej uzyskuję odpowiedź o możliwości pozostania w Krakowie.
Zaczynają się SMS-y:
B.T 10.04.2010 – godz. 10:18 „Słyszałeś, że Prezydent Polski nie żyje? Katastrofa lotnicza”.
E.W. – 10.04.2010 – godz. 16:56 „Bądź naszym reporterem, napisz kilka słów, proszę ze zdjęciem. E”.
E.W. – 10.04.2010 – godz. 16:56 „Czy będziesz dzisiaj o godz. 17:30 na mszy w Katedrze na Wawelu? E.”.
K.K. – 11.04.2010 – godz. 9:50 „Dzwoniłam, by się dowiedzieć, jak sobie dajesz radę po tragedii. Napiszę sms-a. Jedziemy na mszę, będę w domu wiecz. K.”.
Po kolejnych chwilach ogromnego smutku podjąłem decyzję, żeby udać się na krakowski Rynek. Tu wiele osób płacze, ale są i tacy, którzy uważają tę wiadomość jako za jedną z wielu tego dnia. Śmieją się, piją alkohol, słuchają muzyki dyskotekowej.
Ci, co płaczą, to nie tylko rodziny poległych. To ich naród, który teraz mierzy się z nieopisanym bólem. Jest wcześnie rano, dochodzi godz. 10:00. W kościele Mariackim tłum ludzi, słyszę: „Wieczny odpoczynek racz im dać Panie…”.
Po chwili modlitwy wychodzę, kieruję się w stronę sklepu z dewocjonaliami. Idąc mijam smutne osoby, które za pośrednictwem telefonów komórkowych wymieniają między sobą informacje na temat katastrofy. Wchodzę do sklepu z pamiątkami katolickimi – wszystkie sprzedawczynie mają spuchnięte od łez twarze. O nic nie pytam, wychodzę, zakrywając napływającą łzami swoją twarz.
Niebo nad krakowskim rynkiem też płacze. Co i rusz spadają z nieba rzęsiste krople deszczu. Zdarza się, że czasami wyjdzie słońce, ale ono dziś już nikogo nie ucieszy. W strugach deszczu wsłuchuję się w smutniejszy niż zazwyczaj dźwięk hejnału z Wieży Mariackiej.
Po chwili zastanowienia postanawiam udać się do Łagiewnickiego Sanktuarium, aby w Godzinie Miłosierdzia połączyć się duchowo z całą Polską, a nawet światem.
W Bazylice tłumy wiernych, jeszcze przed drzwiami wejściowymi przekazują sobie te coraz smutniejsze informacje. Wchodzę do bazyliki, słowo wstępne do Godziny Miłosierdzia wygłasza ojciec Emilian Sigel (pallotyn).
Nawiązuje on do zbieżności Wigilii Święta Miłosierdzia sprzed 5 lat i Odchodzenia do Domu Ojca Jana Pawła II. Wspomina jak Ojciec Święty się cieszył, że w kaplicy sanktuaryjnej będzie wieczysta adoracja Najświętszego Sakramentu.
Po modlitwie Koronki rozpoczyna się Msza Święta pod przewodnictwem rektora sanktuarium bp Jana Zająca w intencji ofiar katastrofy. Kończy się ona się około godz. 17:00, dlatego raczej marnie oceniam swoje szanse na dotarcie komunikacją miejską na rozpoczynające się o godz. 17:30 w Katedrze na Wawelu kolejne nabożeństwo. Dlatego decyduję się na przejazd taksówką.
Staje się ona zresztą moim jedynym środkiem transportu w tych smutnych dniach. Jak przystało na warszawiaka w Krakowie trochę się targuję z kierowcami, ale i tak dociera do mnie, że mimo to staję się bankrutem. No, ale przecież sprawa, dla której to robię, wymaga poświęcenia.
Przewożący mnie na Wawel kierowca robi naprawdę wszystko, aby zawieźć mnie na czas. Niestety, na ostatnim odcinku powstrzymał nas ok. 1,5 km korek. Mimo to udało się pokonać tę trudność
i dojechać do samej bramy Wawelu. Dalej i tak nie można by było wjechać ze względu na blokadę policyjną i przybywające cały czas tłumy ludzi. Wewnątrz dziedzińca również nieprzebrane tłumy wiernych zmierzają w tym samym celu, aby oddać hołd tym, którzy zginęli w sobotniej katastrofie. Dość późne zakończenie nabożeństwa w Łagiewnikach sprawia, że docieram do siedziby królów polskich w chwili rozpoczęcia Mszy Świętej.
Ze względu na dużą liczbę wiernych stwierdzam, że nie mam szans dostać się do Katedry, jestem dopiero na końcu nieprzebranych tłumów, a muszę dotrzeć do wnętrza. To moje nieciekawe położenie sprawia wbrew logice, że zaczynam myśleć racjonalnie. Po wstępnym rozeznaniu i poszukiwaniu pomocy w dotarciu do celu u policjantów i harcerzy właściwie nic się nie zmienia.
Nabożeństwu przewodniczy ks. kardynał Stanisław Dziwisz. Są tu tysiące wiernych, dziesiątki dziennikarzy, samorząd Krakowa, przedstawiciele służb mundurowych. Kardynał Dziwisz również nawiązał do zbieżności okoliczności i daty tego tragicznego wydarzenia. Mówi również w tym kontekście o Papieżu Polaku.
W czasie Mszy Świętej zawstydziłem się za innych jako dziennikarz-fotoreporter, bowiem zauważyłem pewną panią, która siedząc w pierwszej ławce i wspierana pod ramię przez swoją ok. 20 letnią córkę płakała razem z nią rzewnymi łzami.
Ci moi koledzy po fachu strzelają w nie flaszami, ile wlezie (jak na weselu) z dołu, z góry. Wreszcie jakiś pułkownik Wojska Polskiego zlitował się, wstał i pogroził jednej takiej hienie palcem tak, że ten schował się jak mysz w kąciku, między dwoma stopniami schodów ołtarza.
W trakcie komunii świętej pytam się jednego z nich: „Kim jest ta pani?”, a on mi odpowiada: „No to jest ta żona płk., nie, nie to jest wdowa po płk. Kwiatkowskim…” (nie wiedział, że Kwiatkowski był generałem). Myślę wtedy: ta kobieta ma taki dramat, a wy tu sobie festyn urządzacie! Panie Boże, nie chcę być dziennikarzem, już na pewno nie fotoreporterem – dlatego że to takie hieny.
Kardynał Dziwisz po zakończeniu mszy św. podchodzi do tej wdowy i córki generała, przekazując uścisk dłoni, który wszystko wyraża. Czyni podobny gest wobec rodzin pozostałych ofiar tej tragicznej wyprawy oraz żołnierzy, którzy utracili swoich dowódców.
Są łzy i solidarność cierpienia. Następnie po zakończeniu Eucharystii kieruję się w stronę przystanku tramwajowego z myślą o jechaniu do domu wujka Tadeusza, gdzie się zatrzymałem na czas swojego pobytu w Krakowie.
Po opuszczeniu terenu zamkowego zauważam, jak na placu Ojca Studziennego, gdzie stoi Krzyż Katyński, gromadzą się pod telebimem zjednoczeni w bólu mieszkańcy Krakowa. Przy krzyżu – stoi po prawej i lewej stronie warta honorowa składająca się z czterech formacji służb mundurowych. Płoną setki zniczy.
Młodzi ludzie w płaczu i żałobie są dla siebie mili, młodzieńcy przytulają swoje obolałe ukochane narzeczone. Na telebimie wciąż informacje o katastrofie.
O godz. 19:30 rozpoczyna się specjalne wydanie Wiadomości. Kiedy spiker czyta listę ofiar, co chwila ktoś wybucha płaczem. Ja też. Są ojcowie ze swymi 2–3 letnimi pociechami, ale są i mamy
z niemowlakami owiniętymi w śpiworki i koce. To o tym Prezydencie za kilka lat będą się uczyć w szkole.
Dla nich to pierwszy prezydent ich pokolenia. Zaczynam analizować – nie tak dawno robiłem zdjęcia Lechowi Kaczyńskiemu na warszawskiej Centralnej Drodze Krzyżowej. Pomyślałem wtedy, jak ten Nasz Prezydent jest biedny – bo oprócz ważnych spraw państwowych tyle musi znieść błysków fleszy. Pani Maria tak wpatrzona w swojego męża, dumna i cały czas zakochana.
Kiedy przed wejściem na wizję TV poprawiała mu kołnierz u płaszcza, uznałem tę chwilę za tak intymną, że wyłączyłem aparat. Pan Władysław Stasiak, tak zawsze miły i sympatyczny wobec drugiego człowieka. Jak ciężko zrozumieć wolę Boga. Pustka…
Jeszcze chwilę trwam na modlitwie na placu Ojca Studziennego. Przed Wiadomościami pojawia się tu oddział ułanów. Ich rotmistrz po wydaniu wstępnej komendy mówi do nich: „Ułani!. 70 lat temu zginęła w Katyniu elita inteligencji polskiej. Dziś rano pod Smoleńskiem zginął kwiat polskich elit politycznych” – i od razu Ojcze nasz…, Zdrowaś Mario… Są to chwile tak wzruszające, że nie sposób powstrzymać łez. Mniej więcej co godzinę pod Krzyżem Katyńskim następuje zmiana warty. Przybywają kolejne grupy osób zapalających znicze, które zajmują coraz większą powierzchnię placu. Kolejne lampiony zapalają małe dzieci, fotografowie rejestrują to najchętniej. Bo czyż może być coś bardziej wzruszającego niż małe dziecko ledwo co rozumiejące z tego, co się stało?
Jednak wystawieni na ciężką próbę ich rodzice tłumaczą im cierpliwie, co się wydarzyło. Kilkadziesiąt minut spędzonych na tym spontanicznym zgromadzeniu oraz udział w kilkugodzinnych nabożeństwach i w mszach: łagiewnickiej i wawelskiej sprawiają, że zmęczenie daje znać o sobie.
Trochę wbrew chęci pozostania rozsądek bierze górę nad sercem, postanawiam udać się do mieszkania Siutów na nocleg, bowiem oswajam się z myślą, że jutro też czeka mnie ciężki dzień.
Znamienne, że kiedy się przemieszczam po Krakowie podążają za mną uzupełniane (podawane z ust do ust, a wcześniej zasłyszane) wiadomości. Czy to z radia, telewizji, czy przez przekaz ustny od spotykanych tego dnia mijanych osób, które tak jak ja nie mogą pogodzić się z tragedią smoleńską.
Co ciekawe, kiedy poruszam się taksówkami, również z ich kierowcami dzielimy się świadectwem o ofiarach katastrofy. Jedni z nich autentycznie podzielają ból społeczeństwa. Inni zmieniają swoje poglądy jak chorągiewka, wcześniej badając, z jakim pasażerem mają do czynienia. Jest to bardzo przykre dla mnie uczucie, ale staram się już raczej o tym nie myśleć.
Niedziela 11.04.2010 r. Święto Miłosierdzia.
To właśnie dlatego znalazłem się w Krakowie. Jest niedziela 11.04.2010 r., zmęczony wczorajszym uczestnictwem w smutnych uroczystościach wstaję później niż zwykle. Szykuję się na mszę w łagiewnickim sanktuarium. Głównym punktem dnia jest niedzielna Msza Św. o godz. 10:00 koncelebrowana przez dwóch kardynałów: Stanisława Dziwisza i Franciszka Macharskiego oraz trzech biskupów, planowana pierwotnie jako świąteczna i radosna.
Ze względu też na Święto Miłosierdzia zaplanowano bezpośrednią transmisję telewizyjną. Teraz, ponieważ z powodu katastrofy pod Smoleńskiem zmienił się charakter i znaczenie nabożeństwa, wszystkie oczy Polaków zwrócone są na Kraków. Jednak mimo tragedii program uroczystości realizowany jest zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami. Oczywiście odwołano wszelkie radosne koncerty na cześć Jana Pawła II, a nabożeństwa mają charakter podniosły, poważny i żałobny. Wszyscy koncelebransi nawiązują do nieprzypadkowej zbieżności katastrofy prezydenckiego samolotu z V rocznicą śmierci Jana Pawła II, Święta Miłosierdzia i 70. rocznicy mordu katyńskiego.
Nawołują oni, aby ta śmierć nie została zmarnowana. Po zakończeniu głównego nabożeństwa, z racji mojej obecności w sektorze „zero” mam możliwość, wprawdzie z pewnymi trudnościami, ale towarzyszenia kardynałowi Dziwiszowi w powrocie przez Bazylikę do drzwi zakrystii.
Przemieszczając się tam kardynał gładzi po głowach małe dzieci, a starsi wierni całują kardynalski pierścień. Po raz drugi w moim życiu zatrzymał się czas (pierwszy raz, kiedy odchodził do Domu Ojca Jan Paweł II). Powtarzam sobie w myślach: „Jacek wracaj na Ziemię, Jacek wracaj na Ziemię…”. Mimo iż mam nieodpartą chęć usłyszenia jeszcze raz aksamitnego głosu sióstr zakonnych podczas nabożeństwa Godziny Miłosierdzia, wiem, że niestety życie jest brutalne – muszę wracać do wujka Tadeusza. Pakować plecak i jechać na dworzec kolejowy, bo inaczej nie zdążę na pociąg.
Ruszam na ul. Jana Kazimierza – szybkie pakowanie, kolacja i wyjazd na Dworzec Główny. O godz. 17:30 spotkałem się tam z Gosią i Sylwią, weszliśmy do wagonu expresu IC godz.18:14 do Warszawy, dziwnym trafem – bezprzedziałowego siedzenia rozmieszczone były w rzędach po cztery tyłem do kierunku jazdy.
Po chwili zaczynam liczyć wzrokiem w przybliżeniu miejsca siedzące, jest ich około setki – to tyle, ile w tym nieszczęsnym samolocie. Splot zdarzeń sprawia, że następną moją myślą jest chęć cofnięcia „tego filmu”. Powie ktoś, że naginam fakty, może i tak, ale kiedy zamykam oczy za każdym razem pojawiają mi się żałobne przebitki z ekranów telewizyjnych.
Odtwarzam również w pamięci wydarzenia, w których brałem udział w Warszawie od 02.04. do 09.04 i od 09.04. do 11.04. w Krakowie. Jechałem tam z radością, a wracam ze smutkiem, który jest wynikiem dopadającej mnie traumy z powodu katastrofy prezydenckiego samolotu.
Podróż minęła spokojnie, niemal każdy z pasażerów ważył każde wypowiedziane słowo, chwilami panowała względna cisza.
W podróży zapoznaję się z małżeństwem Japończyków, z którymi próbuję się dogadać tym moim „small English talk[1]”. Nasz pierwszy etap powrotu kończy się na dworcu Warszawa-Centralna o godz. 20:45. Tu czeka na nas w samochodzie mój tata Andrzej Kalinowski.
Decyduję, że Gosia i Sylwia wracają do domu, a ja jadę do gmachu NIK-u[2]. Po przybyciu na dziedziniec z daleka wyczuwam żałobną atmosferę, która towarzyszy mi od sobotniego poranka. Wchodzę przez drzwi, które często przekraczał jako prezes NIK – pan profesor Lech Kaczyński, pan Władysław Stasiak – jako wicedyrektor, pan Aleksander Szczygło – jako szef Gabinetu Prezesa NIK, pan Sławomir Skrzypek – jako inspektor kontroli państwowej (oni wszyscy zginęli w katastrofie pod Smoleńskiem).
Jest niedziela 11:04.2010 r. – zbliża się godz. 21:00, gdy przekraczam próg budynku. Dominuje tu skupienie i atmosfera pracy skierowanej na przygotowanie żałobnych dekoracji. Mimo że jest to dzień wolny, uznało za stosowne przyjść w tym celu około 10 osób. Ja też staram się trochę pomagać. Tworzona jest dekoracja, oczekujemy na kwiaty, oglądamy historyczne fotografie.
Jeszcze przed wyjazdem z Krakowa dowiadujemy się z TV o przylocie do Warszawy trumny z ciałem Prezydenta RP. Wobec kończącego się mojego pobytu w NIK – około 22:00 dość nieoczekiwanie przychodzi mi do głowy pomysł pojechania na Starówkę. Układam według przewidywanych możliwości plan dotarcia najpierw od strony pl. Bankowego, pl. Piłsudskiego, później Krakowskiego Przedmieścia – do Pałacu Prezydenckiego.
Sam się dziwię, że teraz właśnie przychodzi mi do głowy ten pomysł. Domyślam się, że to Duch Święty kieruje moimi działaniami w miejsca, w których koncentrują się żałobnicy. Zamawiam taksówkę pod NIK i tym sposobem dojeżdżam od strony pl. Bankowego pod Teatr Wielki. Dalej przejazdu nie ma – blokada policyjna, jak na przyjazd papieża.
Ponieważ jestem bardzo blisko pl. Piłsudskiego, ustalam w głowie marszrutę mojej dalszej dzisiejszej „Drogi Krzyżowej”. Pierwszą warszawską moją Stacją jest Grób Nieznanego Żołnierza. Tu chodzą grupami starsi i młodsi, niewiele mówią. Znów mnóstwo zniczy o różnych kształtach: krzyży, serc itp. pod postumentami z metalowymi zniczami, które też płoną. Jest to. można powiedzieć. przedpole Pałacu Prezydenta RP. Jakże inaczej dzisiaj wygląda flaga narodowa, chyba po raz pierwszy odczuwam prawdziwą dumę, że jestem Polakiem.
Po jeszcze kilku obserwacjach i modlitwie około godz. 23:00 zaczynam zmierzać w kierunku Krakowskiego Przedmieścia. Po drodze mijam pomnik Marszałka Piłsudskiego i Ordynariat Polowy Wojska Polskiego, gdzie do niedawna piastował urząd biskup polowy Tadeusz Płoski. Tu też znicze, zaczynam mieć smutne wrażenie, że Warszawa stała się jednym wielkim grobowcem. Mijani przeze mnie ludzie są zamyśleni, skupieni i rozmodleni. Wreszcie docieram na zasłane zniczami Krakowskie Przedmieście.
Przy Pałacu Prezydenckim od Hotelu Bristol to już ocean zniczy. Znicze, kwiaty, zdjęcia, żałoba. Harcerze, straż miejska, policja – pilnują porządku. Na podestach zainstalowały swoje stanowiska stacje TV z kraju i zagranicy, aby na żywo transmitować przebieg żałoby w Warszawie.
Trwam tak do północy na modlitwie, zamyśleniu. Staram się zapamiętać dla przyszłych pokoleń: zgromadzonych tutaj ludzi, zdjęcia, kwiaty, budynki, które utraciły swoich szefów i przywódców. Znów jest solidarność, ludzie dzielą się smutkiem z często nieznajomymi osobami.
Pytam się siebie i Pana Boga: „Czy to oznacza, że będziemy lepsi dla siebie, ale po śmierci Jana Pawła II też mieliśmy być i co?”. Parę dni i znów bagno. Teraz też robię sobie nadzieję, a najbardziej mnie boli, że niewierzący mają rację… .Pytanie o nasze sumienia towarzyszy mi na każdym kroku w Krakowie i w Warszawie, jak zastanawialiśmy się nad tym samym po śmierci Jana Pawła II.
Przed Pałacem Prezydenta RP trwam do północy jeszcze mając nadzieję na oddanie hołdu przed trumną zmarłego Prezydenta. Jednocześnie rozmyślając o tragedii w modlitwie i zamyśleniu obserwuję osoby, żałobne rekwizyty.
Około godziny 1:00 w nocy w poniedziałek (12.04.2010 r.) dostrzegam, że przy jednej z bram ustawiają się ludzie w szerokiej kolejce. Początkowo nie wiedziałem, w jakim celu oczekują te osoby. Po kilkunastu minutach okazało się, że pod pałacowymi arkadami zostały wyłożone księgi kondolencyjne, do których można było dokonać wpisu, którego również w imieniu mojej rodziny dokonałem. Potem opuściłem dziedziniec, na którym byłem pierwszy raz w życiu szkoda tylko, że w tak tragicznych okolicznościach.
Jest dzień 14.04.2010 r.
Trwa żałoba narodowa. Mieszkańcy Warszawy i pracownicy tutejszych instytucji, a szczególnie tych, z których zginęli ich pracownicy i szefowie, pogrążeni są w głębokim smutku.
Mając niezbyt miłe wspomnienia z weekendu w Krakowie, trochę bez przekonania decyduję się na wyjście na trasę przejazdu żałobnego konduktu. Postanawiam usytuować się na kładce nad Tra-są Łazienkowską na wysokości Klubu Sportowego „Skra”. Chęć oddania hołdu przewożonym do Hali Torwaru ofiarom tragedii powoduje, że na trasie konduktu rozlokowało się wiele osób.
Na kładce stoję obok pozostałych fotoreporterów i kamerzystów TVP. Dzięki tym drugim mamy podgląd na bezpośrednią relację przesyłaną do domowych odbiorników. Mamy też na bieżąco relację o przebiegu uroczystości na lotnisku wojskowym. Jest ona dla nas ważna, bo jest tu nam podwójnie zimno. Raz ze względu na wysokość, na jakiej się znajdujemy, a dwa z powodu niesprzyjającej aury i silnego wiatru. Pogoda jest tak brzydka, że po prostu marzniemy.
Około godz. 18:00 kamerzysta TVP, który też na słuchawkach śledził przebieg wydarzenia, powiedział nam, że kondukt wyruszył z lotniska i al. Żwirki i Wigury i kieruje się stronę Trasy Łazienkowskiej. Po kilkunastu minutach zauważamy początek dostojnej żałobnej kolumny. Na początku policyjna asysta motocyklowa, później radiowozy policji i żandarmerii wojskowej, karetki pogotowia i pierwsze karawany z trumnami ofiar katastrofy pod Smoleńskiem.
Jestem w szoku, znów mi się chce płakać. Kondukt zdaje się nie mieć końca. Żałobną kolumnę kończą autokary z rodzinami zmarłych i radiowozy żandarmerii wojskowej. Robię kilka pamiątkowych zdjęć i po chwili zamyślenia decyduję się na powrót do domu.
Następnego dnia mam gości z mojego ukochanego Murzasichla. To Ala K. z mężem Andrzejem i dziećmi Jaśkiem i Anią. Obecne wydarzenia też osobiście odczytują dla siebie. Właśnie to tu w Warszawie, gdzie mieszka ich siostra Danka K. – żona pracownika BOR-u, zastała ich ta smutna wiadomość. Niemal na każdym kroku żyjemy opowiadaniami – kto pojechał, kto nie pojechał i to naprawdę są nasi przyjaciele, bliscy sąsiedzi, znajomi.
Na forum ogólnym również rozpoczynają się różnej rangi dywagacje o możliwościach uniknięcia tej tragedii, a przynajmniej zmniejszenia jej rozmiaru. 20.04.2010 r. uczestniczę w pogrzebie Władysława Stasiaka. To smutne wydarzenie sprowadziło do kościoła św. Anny nieprzebrane rzesze ludzi: z rodziny, przyjaciół, współpracowników.
W dniu 23.04.2010 r. – znów transport z ciałami ofiar już ostatni. Ze względu na nieco zmienioną trasę przejazdu wyszedłem na skwer przy ul. Andrzeja Krzyckiego na warszawskiej Ochocie.
Wzdłuż trasy było mniej osób, bowiem, jak się domyślam, większość z nich jest już przemęczona ciągłym śledzeniem smutnych faktów, tak że już nie ma siły w nich uczestniczyć.
Jednak, kiedy kończą się Wiadomości, wychodzą ze swoich domów mieszkańcy żegnać ofiary katastrofy. Około godz. 20:00 słyszymy sygnały radiowozów policyjnych. Potem już tylko karawany z trumnami przykrytymi biało-czerwonymi flagami. Stoję blisko przejeżdżającego konduktu, dlatego mam wrażenie, jakbym sam żegnał kogoś bliskiego.
Serce mocniej pracuje, a w gardle brak oddechu. Przeżywam niewytłumaczalną rozpacz. Pytam sam siebie: „Panie Boże, dlaczego…?”. I wciąż brakuje mi logicznej odpowiedzi.
Kiedy przejeżdża ostatni pojazd kolumny, część osób trwa jeszcze kilka chwil w zadumie i zamyśleniu. Ja też po kilku chwilach refleksji zmierzam do domu: do żony i do ośmioletniej córki, która, mimo że jej tłumaczę, co się stało, niewiele z tego rozumie. Wiedziona jednak instynktem kieruje do mnie zaskakujące pytanie: „Co teraz będzie z Polską?” – z trudem ukrywam łzy, które same mi się kręcą w oczach na tak poważne pytanie małego dziecka.
Dlaczego zadała takie pytanie, może usłyszała je w TV. Niemniej sposób zadania pytania był taki, jakby miała świadomość, że stała się rzecz straszna dla Polski. Kolejna smutna sprawa tego czasu to wojna Kraków–Warszawa o to, gdzie ma być pochowana para prezydencka – na Wawelu czy Powązkach. W Warszawie tymczasem trwają pogrzeby pozostałych ofiar katastrofy.
Kraków 10 maja 2010 – pl. ojca A. Studzińskiego, specjalne wydanie
wiadomości na telebimie
Kraków 10.04.2010 pl. ojca Adama Studzińskiego
Patrioci – Kraków 10.04.2010 pl. ojca Adama Studzińskiego
Warta Honorowa – Kraków 10.04.2010 pl. ojca Adama Studzińskiego
11.04.2010 Bazylika Miłosierdzia Bożego w trakcie Mszy Świętej
[1] Słaba znajomość języka angielskiego.
[2] Najwyższa Izba Kontroli.
brat Jacek