Views: 26

Światowe Dni Młodzieży Kraków 2016 – moja opowieść

Pierwsza radość ze Światowych Dni Młodzieży w Krakowie nastąpiła we mnie w chwili usłyszanego w radio, wielokrotnie powtarzanego komunikatu papieża Franciszka z Rio de Janeiro, gdzie kończyły się XXVIII ŚDM: „Jesteśmy umówieni na Światowe Dni Młodzieży, które odbędą się w Krakowie, w Polsce”.

Potem już tylko cisza i ciągłe pytania: czy Polska, czy Polacy podołają, czy Kraków podoła? Jeszcze nic nie było wiadomo, a już pierwsze komentarze o niepotrzebnych kosztach i o obciążeniu organizacyjnym dla kraju i Krakowa. Mimo to Kościół Polski rozpoczął przygotowania od najważniejszej rzeczy, czyli modlitwy. Modlono się w intencji ŚDM w Krakowie niemal na każdej Mszy Świętej, jak również organizowano modlitewne czuwania.

Kiedy zaczęło się pojawiać coraz więcej informacji, miałem nieodparte pragnienie pojechania na spotkanie z papieżem Franciszkiem. Przede wszystkim dlatego, że stolica Małopolski nie jest dla mnie zwykłym miastem. Stąd pochodzi moja żona, tu mam wielu przyjaciół, także dlatego, że dla tego urokliwego prastarego miasta, siedziby królów i książąt Polski, niekwestionowanym magnesem przyciągającym jest niezwykła postać obecnego Biskupa Rzymu.

Względy racjonalne powstrzymywały mnie przed podjęciem odważnej decyzji o udziale w spotkaniu młodzieży. Mój dość zaawansowany wiek, 50 lat kończyłem 3 września 2016 r., nie mieścił się w kategorii uczestnik. Na wolontariusza też raczej się nie nadawałem. Jako dziennikarz „Idziemy” też nie mogłem pojechać, bo przecież liczba akredytacji była ograniczona.

Jakby na przekór temu moi przyjaciele i koledzy znający nie od dziś moje upodobanie do spraw papieskich, religii i Kościoła – konsekwentnie zagadywali mnie każdego dnia pytaniami w stylu: „Ej, Ty watykanista, jedziesz na ŚDM do Krakowa?”. Za każdym razem odpowiadałem twardo „nie”. Jednak im bliżej było tego wydarzenia, pytania o mój udział w nim nasilały się, a im więcej ich było, tym więcej sprawiały mi przykrości z faktu, że nie pojadę.

Przyszedł moment, że czas dzielący bieżące dni od ŚDM zaczął się gwałtownie skracać. W sposób naturalny Warszawa i województwo mazowieckie zostały wytypowane jako obszar, gdzie będą się odbywały Dni Diecezjalne, poprzedzające spotkania w Krakowie.

Jeszcze na początku czerwca zgłosiłem w redakcji „Idziemy” całkowitą dyspozycyjność w czasie ŚDM. Wynikiem tego było zlecenie mi zrobienia relacji z dnia 12.06. w Parafii Miłosierdzia Bożego w Ząbkach z koncertu ewangelizacyjnego „Przyjmij Mocną Dawkę Emocji”, podczas którego wystąpił zespół „Porozumienie”.

Druga relacja dla „Idziemy”, którą zrobiłem, była z dnia 16.07. z peregrynacji relikwii bł. Pier Giorgio Frassatiego (jednego z patronów ŚDM w Krakowie) oraz Mszy Świętej sprawowanej z tej okazji przez ordynariusza warszawsko-praskiego abp Henryka Hosera (SAC) w klasztorze Dominikanów na warszawskim Służewie.

Kiedy na zakończenie nabożeństwa zobaczyłem różnobarwne, przybywające na Dni Diecezjalne pierwsze delegacje pielgrzymów z kilku zakątków świata, dostałem pierwsze „ukłucie igłą”.

Mijały kolejne dni, a ja mimo to stałem z boku wydarzeń. Moja zawodowa praca w NIK, którą bardzo cenię, nie pozwalała na bieżące śledzenie w ciągu dnia wszystkich informacji. Próbowałem mimo to w każdej wolnej chwili monitorować wiadomości związane ze ŚDM w Krakowie, a przede wszystkim to, co papież Franciszek mówi i z kim się spotyka, szczególnie w czasie jego pierwszych godzin pobytu w Polsce.

Zanim to się stało, obejrzałem z uwagą koncert z Krakowa „Jednego serca, jednego Ducha”, podczas którego zrobił na mnie wielkie wrażenie występ rapującego księdza. Początkowo myślałem, że to przebieraniec. Potem przyszła refleksja, że może to autentyczny ksiądz. Zacząłem szperać w Internecie, raperem-księdzem okazał się ks. Jakub Bartczak. „O Boże to tacy wariaci jak ja jeszcze istnieją” – kolejne ukłucie igłą.

Potem tak się ułożyło, że w środę 27.07. mogłem spokojnie w telewizji zobaczyć papieża Franciszka w oknie na ul. Franciszkańskiej 3 w Krakowie, kiedy do rozbawionej młodzieży powiedział: „Teraz się wyciszcie, opowiem wam coś smutnego”, a potem kon-tynuował opowieść o historii młodego polskiego grafika, który po to, żeby zaprojektować wszystkie grafiki na ŚDM w Krakowie, zrezygnował ze swojej pracy zawodowej. Nie doczekał wielkich wydarzeń pokonany chorobą nowotworową. Łzy same płyną mi po policzkach – to kolejne, choć smutne ukłucie igłą.

Następny dzień przed telewizorem oglądam powitanie papieża na  krakowskich Błoniach, które jest spotkaniem kultur i narodów, swoistą Wieżą Babel. Przyznam, że radosna atmosfera tak mnie wciągnęła, że przed ekranem udało mi się zatańczyć kilka kroków krakowiaka.

Wieczorem w czwartek 28.07., kilkanaście minut po godz. 20:00, znowu za pośrednictwem TV ujrzałem w oknie papieskim Franciszka. Mówił o małżeństwie, ale nie takim świętym, lecz takim, w którym są problemy, fruwające talerze i konflikty oraz o sposobie ich rozwiązywania przez trzy magiczne słowa: proszę, przepraszam, dziękuję. Tego już nie wytrzymałem. Uznałem, że Jezus mnie wzywa, abym pojechał do Krakowa, był czwartek 28.07. około godz. 20:45. Decyzja – jadę.

Przed podjęciem ostatecznej decyzji, którą uzależniałem od możliwości logistycznych, zadzwoniłem do naszej przyjaciółki Basi Siuty-Tokarskiej z pytaniem, czy możemy u niej przenocować na czas naszego pobytu w Krakowie – bez słowa zgodziła się. Basia nie jest dla nas zwykłą przyjaciółką, to nasza świadkowa. Jej śp. mama Danuta Siuta poznała mnie wiele lat wcześniej z moją przyszłą żoną i tak ta niezwykła niemal rodzinna przyjaźń trwa od wielu lat. 

Obecnie Basia jest mężatką i pracuje jako adiunkt na uczelni, jej mąż Krzysztof jest brokerem ubezpieczeniowym. Ich potomstwo to dwie fajne córeczki 8-letnia Nadia i 5-letnia Emilka. Państwo Tokarscy mieszkają w pięknie urządzonej willi w podkrakowskiej wsi Narama. Seniorem rodu jest Tadeusz – ojciec Basi, którego nazywamy wujkiem; dzieli mieszkanie w Krakowie z naszym przyjacielem Jurkiem.

Tadeusz Siuta, bo o nim tu piszę, wielokrotnie w poprzednich latach przyjmował naszą pielgrzymkową gromadkę pod strzechę, niejednokrotnie obdzielając nas dobrym słowem. W trakcie rozmowy telefonicznej z Basią ustaliłem, że przyjedziemy w piątek po południu i zostawimy bagaże w mieszkaniu jej ojca.

Wróćmy jednak do pielgrzymki. Kiedy jeszcze w Wesołej, po potwierdzeniu możliwości noclegu u Basi, powiadomiłem o tym szalonym planie moją żonę Gosię, ta aż podskoczyła z radości na łóżku. Sylwia też się ucieszyła, bo już dawno chciała się spotkać z dziewczynkami Tokarskich.

Był czwartek 28.07. Około godziny 21:00 zarządziłem błyskawiczne przygotowania. Kiedy moje panie się pakowały, ja w trybie przyśpieszonym musiałem się nauczyć kupowania biletów kole-
jowych przez Internet, bo miałem świadomość, że kupowanie ich w dworcowej kasie w ogóle nie wchodzi w grę.

Po około godzinie ta sztuka mi się udała, ale tylko po części, bo mieliśmy wrócić 31.07. w niedzielę, a bilety na ten dzień były już wyprzedane na wszystkie pociągi. Wreszcie po długich poszukiwaniach kupiłem bilety powrotne na zwykły Intercity, ale dopiero na poniedziałek 01.08. rano. Cóż, trzeba było się z tą niedogodnością zmierzyć. Najgorzej, że była już późna godzina i nie miałem sumienia dzwonić ponownie do Basi i pytać o możliwość dodatkowego noclegu.

Od tej pory czułem dziwne przekonanie, że moim nieco zwariowanym pomysłem kieruje Duch Święty. Dlatego wydawało mi się, że pokonamy wszystkie przeszkody, które mogą się pojawić w trakcie naszej pielgrzymki.

W piątek 29.07. od rana żyliśmy radością, że za kilkanaście godzin będziemy na święcie młodzieży. Dzieliliśmy się tą radością z napotkanymi tego dnia przyjaciółmi. Do tych, których nie dane nam było spotkać, rozsyłaliśmy smsy. W odpowiedzi otrzymywaliśmy wyrazy życzliwości i zapewnienia o modlitwie w naszej intencji.

Ponieważ nie było innej możliwości, wziąłem ze sobą Sylwię do pracy. Pozostał jeszcze problem mojego wcześniejszego wyjścia z NIK-u. Kiedy pełen pokory wszedłem do gabinetu mojej pani dyrektor i  spytałem o możliwość wcześniejszego wyjścia już o godzinie 12:00, pani Agnieszka Mielżyńska początkowo przybrała nieco pochmurny wyraz twarzy. Jednak kiedy dokończyłem swoją prośbę i jako cel wcześniejszego wyjścia przedstawiłem wyjazd na ŚDM do Krakowa, na twarzy pani dyrektor pojawiło się pełne uśmiechu słońce zrozumienia i akceptacji.

Z Gosią umówiliśmy się  około godz. 12:30 na Dworcu Centralnym. Kilka minut przed godz. 13:00 byliśmy na peronie, a po paru następnych minutach zajęliśmy miejsca w pociągu Pendolino, stacja docelowa Kraków. Do chwili, kiedy pociąg ruszył o godz. 13:00, jeszcze nie wiedzieliśmy, czy to real, czy déjà vu.

Oprócz nas w wagonie podróżowała młodzież z Włoch – po symbolach ŚDM bez trudu można było rozpoznać cel ich pielgrzymki. Inna rzecz, że większość pasażerów miała na ustach ten sam temat. Trudno się dziwić, bo ŚDM w Krakowie stały się tematem numer jeden w Polsce i prawdopodobnie na świecie. Kiedy dojeżdżaliśmy do Krakowa w ostatnich chwilach tego etapu podróży, wysłałem do przyjaciół SMS o treści:

Ponieważ jestem wariatem

Wczoraj wieczorem zdecydowałem

A za niecałą godzinę będziemy

Z Gosią i Sylwią w Krakowie na ŚDM

Również w Waszych intencjach

Jeszcze tylko telefon do Basi z ostatnimi ustaleniami, że spotkamy się u wujka Tadeusza po zakończeniu Drogi Krzyżowej i wychodzimy z pociągu na stacji Kraków Główny. Dochodziła godz. 15:20.

O dziwo, na peronach względna cisza i spokój, tak jakby miasto na chwilę usnęło. Jednak było to tylko mylące pierwsze wrażenie, bo kiedy schodziliśmy schodami do podziemi dworca i tunelu prowadzącego do Galerii Krakowskiej coraz donośniej dochodziły do nas dźwięki bębnów i radosne śpiewy. Kiedy podeszliśmy bliżej, okazało się, że to liczna grupa pielgrzymów z Nikaragui wyraża swoją radość.

Na terenie wokół dworca i w całym Krakowie, gdzie nie sięgnąć wzrokiem, wszędzie widać młodzież, osoby konsekrowane i kapłanów oraz symbole i grafiki ŚDM. My tymczasem, zdając sobie sprawę z ograniczeń w funkcjonowaniu komunikacji, udaliśmy się na postój taksówek, aby jak najszybciej dojechać do mieszkania wujka, tam zostawić bagaż i czym prędzej udać się na Błonia Krakowskie na zaczynające się o godz. 18:00 nabożeństwo Drogi Krzyżowej.

Zmierzając na Błonia, ponownie bierzemy taksówkę, głównie z tego powodu, że ten środek transportu, jako jeden z nielicznych, nie ma większych ograniczeń w poruszaniu się po zablokowanych na czas obecności papieża ulicach. Jesteśmy miło zaskoczeni, kiedy dowiadujemy się na końcu każdego takiego przejazdu, że koszt jest dużo niższy niż w latach ubiegłych.

W międzyczasie przyszedł mi do głowy pomysł, aby fotografować pielgrzymów przez otwarte okno jadącego samochodu. Jak pomyślałem, tak zrobiłem, po kilku próbach zaczęły wychodzić naprawdę fajne zdjęcia. Najciekawsza w tym wszystkim była reakcja fotografowanych przeze mnie uczestników ŚDM. Jedni tylko się uśmiechali, drudzy pozdrawiali machając rękami, jeszcze inni żartobliwie pozowali.

W każdym razie nikt po raz pierwszy, na tak dużym wydarzeniu, na mój widok nie machał ręką z dezaprobatą. Nie brakowało przed moim obiektywem pięknych dziewcząt z Polski i reszty świata, a co ciekawe, nikt nie czuł się tym skrępowany.

Jednoznacznie można było zobaczyć, że ten czas jest czasem błogosławionym, a to miasto jest miastem Bożej Miłości, mimo że dla bezpieczeństwa papieża i pielgrzymów nad miastem krążyły helikoptery, a na ulicach wojskowe i policyjne patrole oraz innych służb mundurowych.

Na Błoniach okazało się, że do sektorów bliżej papieskiego ołtarza bez zaproszeń nie ma możliwości wejścia. Zatem pozostało nam zadowolić się miejscem w całkiem przyjemnym i w miarę luźnym sektorze D-10, z którego niewiele było widać, ale w zasięgu dobrej widoczności mieliśmy telebim, na którym mogliśmy śledzić poszczególne fragmenty nabożeństwa. Trzeba też dodać, że ten sektor miał jeszcze tę zaletę, iż z bliska (na pewnym odcinku) mogliśmy obejrzeć na żywo przejście jednej z grup niosących krzyż z kolejnej Stacji Drogi Krzyżowej. Duże wrażenie zrobiły również na nas układy choreograficzne obrazujące poszczególne Stacje.

Niestety, Sylwia mimo to była zawiedziona faktem, że nie zobaczyła z bliska papieża i postanowiła wobec tego faktu oraz swojego zmęczenia nie uczestniczyć z nami w dalszych wydarzeniach.

Po zakończeniu nabożeństwa chcieliśmy coś zjeść i udać się
samochodem na umówione wcześniej spotkanie z Tokarskimi.  W mieszkaniu wujka Tadeusza byliśmy kilkanaście minut po godz. 20:00, a po kilkunastu następnych minutach w drzwiach pojawiły się dziewczynki Nadia i Emilka z rodzicami, którzy również uczestniczyli w Drodze Krzyżowej. Teraz mieliśmy kilka chwil na ser-deczne powitania, krótką wymianę pielgrzymkowych opowieści, by już za moment zająć miejsca w dwóch samochodach Basi i Krzysztofa i udać się w drogę do Naramy.

Tu jak na krakusów przystało czekała na nas królewska kolacja okraszona życzliwością i wzajemną miłością. Zrobiliśmy też korektę planów, w wyniku której ustaliliśmy, że opiekę nad Sylwią przejmą Tokarscy, a my z Gosią będziemy podążać dalej szlakiem wydarzeń ŚDM.

Mieliśmy ambitny plan, aby nazajutrz w sobotę 30.07. dotrzeć przed godz. 8:30 do Łagiewnik, w czasie pobytu tam papieża Franciszka, a zwłaszcza wziąć udział w Mszy Świętej. Niestety nasze zmęczenie spowodowało, że wstaliśmy później niż planowaliśmy
i o dojechaniu na czas nie było mowy. Mimo to postanowiliśmy
pojechać do Sanktuarium Miłosierdzia po wyjeździe stamtąd Ojca Świętego. Nie wiedzieliśmy jeszcze wtedy, że po drodze spotka nas niesamowita niespodzianka.

Jechaliśmy tramwajem ul. Kalwaryjską, gdy nagle nasz motorniczy zatrzymał pojazd na Rondzie Matecznego. Okazało się, że dalej nie ma jazdy – blokada policyjna. Konsternacja, czyżby nie można było dojechać do Łagiewnik? Po kilku minutach wszystko się wyjaśniło. Za chwilę tą trasą będzie przejeżdżał wracający z sanktuarium papież Franciszek. Była godz. 11:37.

Serce podeszło mi do gardła. Po kilku następnych chwilach emocje tak wzrosły, że zacząłem panikować, ponieważ nie było dla mnie jako warszawiaka do końca jasne, z której strony nadjedzie papamobile. Po wyjściu z tramwaju otrzymałem wreszcie od jednego z policjantów wiarygodną informację. Zająłem dogodne miejsce na styku ronda przy skrzyżowaniu ulic Kalwaryjskiej i Kamieńskiego. Byłem już w gotowości duchowej i sprzętowej (fotograficznej).

Po kilku następnych minutach od strony ul. Kamieńskiego zaczęły nadjeżdżać pierwsze samochody policyjne pilotujące kolumnę papieską. Następne zobaczyłem zbliżające się z coraz większą prędkością charakterystyczne czarne mercedesy ze ścisłą ochroną papieża, a tuż za nimi zawsze budząca największy podziw policyjna asysta motocyklowa, za którą po kilku chwilach ukazał się panoramiczny samochód z charakterystyczną postacią w białej szacie.

Papież był tak blisko, że nie mogłem uwierzyć, że spotkało mnie takie szczęście. Jednak do pełni sukcesu brakowało jednego. Fran-ciszek pozdrawiał pielgrzymów ze swojej lewej strony, czyli był odwrócony do nas plecami. Krzyknąłem: „Franczesko!”, a on jak na zawołanie odwrócił się w naszą stronę. Raczej nie sądzę, że mnie usłyszał, ale najważniejsze, iż mam dzięki temu bardzo udane zdjęcia. Sylwia niech żałuje, zobaczyłaby papieża.

Kiedy kolumna papieska zniknęła w ul. Marii Konopnickiej, usłyszeliśmy dochodzący z naszego tramwaju dzwonek oznajmiający, że jedziemy dalej, czyli do Sanktuarium Miłosierdzia. Łagiewniki po odjeździe papieża, mimo jeszcze licznie rozmodlonych wiernych, sprawiały wrażenie miejsca opuszczonego.

Tymczasem ja z Gosią, mając w sercu radość z niedawnego spotkania z Franciszkiem, wspominaliśmy nasz pierwszy wyjazd narzeczeński w 2000 roku z Apostolatem Maryjnym do sanktuarium
w Lewoczy (Czechy), na który wyjechaliśmy z tego miejsca zaraz po transmitowanej z Rzymu na telebimie Mszy Świętej, podczas której papież Jan Paweł II dokonał kanonizacji siostry Faustyny Kowalskiej. Zawsze, kiedy tu jesteśmy, pokazujemy to miejsce naszej cór-ce, gdzie przed wielu laty stał kiosk, spod którego ruszyliśmy w naszą pierwszą wspólną drogę…

Na ulicach dochodzących do sanktuarium i wokół niego był tak duży ruch pielgrzymów, że bardzo szybko ze wspomnień wróciliśmy do teraźniejszości. Wyglądała ona tak, że część wiernych i służb wspomagających niczym górski strumień opuszczała miejsce niedawnej Mszy Świętej, której przewodniczył papież Franciszek. Były też grupy młodzieży, które trwały na rozważaniach modlitewnych, inni odpoczywali, a najwytrwalsi stali w bardzo długiej kolejce, aby nawiedzić grób i relikwie św. Faustyny.

My tymczasem przemierzaliśmy większość zakątków Bazyliki po miejscach, po których przed kilkoma godzinami chodził następca św. Piotra. Miałem wówczas wrażenie, że płynie przeze mnie prąd, a z drugiej strony wydawało mi się to wszystko, co już zrealizowaliśmy i to, co jeszcze przed nami, jako coś naturalnego, bez zbędnej sztywności. W pewnej chwili, dość nieoczekiwanie za moimi plecami usłyszałem, że ktoś mnie woła po imieniu. To był ks. Mateusz – neoprezbiter, któremu towarzyszył kolega.

Historia mojej znajomości z Mateuszem sięga wspaniałych czasów wspólnie spędzonych na rekolekcjach Duszpasterstwa Mło-dzieży i Studentów ze Wschodu. Potem spotkałem go w maju 2016 roku na święceniach diakonatu archidiecezji warszawskiej oraz już z nim wystąpiliśmy w rolach głównych 28.05. w Katedrze św. Jana na święceniach prezbiteratu. Wymieniliśmy kilka zdań, wspólna fotografia i rozstanie, bo każdy z nas ma inny plan dalszego przeżywania ŚDM.

Około godz. 12:30 byliśmy w drodze powrotnej w tramwaju zmierzającym w kierunku Rynku. Nie muszę dodawać, że mimo zapewnienia przez miasto dodatkowych środków komunikacji, z powodu nadmiaru wiernych, którzy pragnęli podróżować w tym
samym kierunku, autobusy i tramwaje niejednokrotnie pękały w szwach.

Pewną ciekawostką tego etapu podróży było zrobienie przeze mnie wewnątrz tramwaju zdjęcia młodzieńcom z Hiszpanii. Myślałem, że będą mieli coś przeciw, a oni na przekór temu krzyczeli na cały tramwaj „viva foto!, viva foto!”. Przyznam, że teraz to ja czułem się zakłopotany, bo jeszcze nikt tak nie wiwatował na moją cześć.

Na kolejny etap naszej pielgrzymki, co oczywiste, obraliśmy sobie ul. Franciszkańską 3. Nim tam dotarliśmy, po drodze znaleźliśmy się pod pomnikiem Józefa Dietla na pl. Wszystkich Świętych. Nie byłoby może w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie połączone siły polskich i nikaraguański braci zakonnych wygrywających skocz-ne melodie i śpiewy, prowokujące do tańca na cześć Pana. Także i my przyłączyliśmy się do wspólnej zabawy. Do tańca dała się również porwać siostra zakonna, której habit raczej wskazywał na wyjątkową pobożność.

Około godz. 14:00 poddani dość skrupulatnej policyjnej kontroli bezpieczeństwa dotarliśmy wraz z Gosią pod papieskie okno. Spędziliśmy tam razem, wśród stłoczonych wiernych, około godziny, mając jeszcze nadzieję, że papież może ze zgromadzonymi tak licznie wiernymi odmówi o godz. 15:00 modlitwę Koronkę do Miłosierdzia Bożego, tak się jednak nie stało. Co ciekawe, każde poruszenie firanki, przez wyczekujących na pojawienie się w oknie Franciszka, było odczytywane jako zwiastun mającego się spełnić wielkiego pragnienia. Mimo to papież się w tym czasie nie pokazał.

Po dość długim czekaniu Gosia zaczęła tracić siły i poinformowała mnie, że musi opuścić plac przed pałacem i poczeka na mnie w miejscu bardziej spokojnym. Ponieważ wszyscy stali jeden przy drugim, aby nie powodować dodatkowych utrudnień Gosia wzięła ode mnie plecak z akcesoriami fotograficznymi, a gdy mnie opuści-
ła zacząłem kulturalnie i konsekwentnie zmierzać w kierunku barierki najbliższej Pałacu Arcybiskupów Krakowskich, co udało mi się w stu procentach.

Po kolejnej ponad godzinnej obserwacji wejścia i okna przy Franciszkańskiej oraz wykonaniu kolejnych fotografii, mój aparat wyświetlił przerażający komunikat w języku angielskim, informujący, że wyczerpał się mi jedyny akumulator, jaki miałem pod ręką, a pozostałe były w plecaku u Gosi. Odczytałem ten fakt jako osobistą porażkę i katastrofę oraz totalny koniec papieskich zdjęć tego dnia. Dlatego opuszczałem to miejsce ze spuszczoną głową. Jednak zanim wyszedłem wszyscy wierni zauważyli wzmożony ruch przy bramie pałacu, który można było odczytywać jako przygotowania do wyjazdu papieża, tylko nie było wiadomo, o której godzinie on nastąpi.

Po ponownym spotkaniu z Gosią wymieniłem akumulator w aparacie i właściwie zamierzaliśmy wracać do wujka Tadeusza. W poszukiwaniu transportu dotarliśmy w okolice ulicy Zwierzynieckiej, gdzie grupy wiernych oczekiwały na przejazd papieża, który za kilkanaście minut miał tędy przejeżdżać na czuwanie modlitewne na Campus Misericordiae.

Tak to wyładowanie akumulatora stało się dla mnie zbawienne, bo pozostając pod papieskim oknem, nie zrobiłbym tak dobrych zdjęć jak przy rogu ulic Straszewskiego i Zwierzynieckiej.

Tym razem kolumna papieska wyjechała z ul. Franciszkańskiej. Znów wielkie podekscytowanie, znów eleganckie czarne mercedesy z osobistą ochroną papieża i asysta motocyklowa oraz ten najbardziej oczekiwany czarny Volkswagen z zatkniętą papieską flagą,
a w nim kardynał Dziwisz i papież Franciszek. Przejazd takiej kolumny mógłbym oglądać godzinami. Jest to po prostu niesamowite i co też ważne, jak się potem okazuje, wychodzą ciekawe, niepowtarzalne zdjęcia.

Po kolejnych chwilach wielkich emocji znów udajemy się do wujka Tadeusza na nocleg, ale nikt nie mówi o spaniu, jeszcze oglądamy relacje z ŚDM w TV. Będąc w piątek u Tokarskich, Krzysztof pomógł mi kupić przez Internet bilety do Krakowa Bieżanowa, stacji PKP najbliższej Campusu Misericordiae, z której mieliśmy przejść na niedzielną Eucharystię kończącą ŚDM Kraków 2016.

Wczesnym rankiem w niedzielę pojechaliśmy tramwajem na dworzec Kraków Główny i mocno zatłoczonym pociągiem dotarliśmy do Bieżanowa, skąd mieliśmy do przejścia około 8 km na miejsce nabożeństwa.

Wiedzieliśmy, że czeka nas trudna droga, a mimo to zdecydowaliśmy się, aby ją przebyć. Przede wszystkim dlatego, że rozumieliśmy fakt, że być na ŚDM, a nie być na Campusie, to tak jak być w Watykanie i nie widzieć papieża. Poza tym od początku było wiadomo, że będą się tam rozgrywały najważniejsze wydarzenia.

Szlak dzielący nas od miejsca spotkania był kolejnym i najdłuższym etapem naszej pielgrzymki. Pocieszaliśmy się tym, że innym może było trudniej iść, bo nieśli na plecach swoje dzieci, na twarzach innych było widać większe zmęczenie, a mimo to szli i prawie nikt nie narzekał. Po około dwóch godzinach marszu doszliśmy na przedpola wielkiego oceanu młodzieży, który rozciągał się tuż za mostem autostrady A4. Most ten miał jeszcze jedną zaletę, że posłużył mi jako wzniesienie dające możliwość objęcia obiektywem aparatu całego horyzontu, na którym odbywała się Msza Święta Posłania ŚDM Kraków 2016 pod przewodnictwem Ojca Świętego.

Kiedy dotarliśmy na miejsce, skąd można było się bardziej włączyć duchowo, nabożeństwo właśnie się zaczynało. Niestety, niesieni pozytywnymi emocjami zapomnieliśmy zabrać ze sobą środków technicznych, za pośrednictwem których moglibyśmy rozumieć teksty nabożeństwa w językach innych niż polski. Mimo to oceniam nasz udział w tej Mszy Świętej jako bardzo owocny.

Wszyscy byli dla siebie bardzo mili i pomagali sobie wzajemnie na każdym kroku. Takie obrazki, jak ustępowanie miejsca dziewczętom przez chłopców innych narodowości na składanych krzesłach, które nieśli tyle kilometrów, to tylko jeden z przykładów. Nie mówiąc o podawaniu picia czy wzajemnej ochronie przed zbyt ostrymi tego dnia promieniami słońca.

W trakcie Mszy Świętej musieliśmy się zadowolić obrazem z telebimu, na którym oprócz papieża Franciszka, duchowieństwa z Polski i z zagranicy mogliśmy przyjrzeć się zamyślonej twarzy prezydenta Andrzeja Dudy i jego małżonki oraz pani premier i członkom naszego rządu. Chciałoby się pomyśleć, że może kiedyś uda nam się być nieco bliżej ołtarza takich wielkich wydarzeń. Najważniejsze z tego wszystkiego oczywiście było pełne uczestnictwo w nabożeństwie, co nam się w pełni udało.

Po około dwóch godzinach Msza Święta zakończyła się podaniem miejsca następnych ŚDM. Początkowo nie usłyszeliśmy, gdzie to będzie, dopiero po dopytaniu innych Polaków dowiedzieliśmy się, że to będzie Panama.

Zatem Kraków pomału przechodzi do historii. Po błogosławieństwie dość wąską drogą nieprzeliczone rzesze młodzieży zaczęły opuszczać miejsce modlitwy. W tym momencie miałem skojarzenie jak do biblijnego „wyjścia narodu z ziemi egipskiej” i znów refleksja, że teraz to się dopiero wszystko zacznie…

Będąc momentami bliżej bardziej przyziemnych spraw, wracamy ponownie pieszo z Gosią w kierunku stacji Kraków Bieżanów, aby dojechać do Krakowa Głównego, a stamtąd ponownie na nocleg do wujka, gdzie miała już na nas czekać nasza córka Sylwia. Dodam, że z pewnymi trudnościami dostaliśmy się do pociągu, w którym obok nas jechali młodzieńcy z Francji i dziewczęta z USA. Znów wzajemne gesty uprzejmości i radości ze spotkania.

Około godziny 13:00 byliśmy ponownie w tunelu Galerii Krakowskiej i nie przeczuwając niczego niedobrego bardzo spokojnie zaczęliśmy się rozglądać za jakąś jadłodajnią. Po zjedzonym pysznym obiedzie wyszliśmy z restauracji na mały spacer wśród sklepowych witryn. Im dalej szliśmy, tym coraz częściej widzieliśmy zamykające się kolejne korytarze galerii – metalowe kraty wzbudziły w nas nieukrywany niepokój.

Jeszcze nie wiedzieliśmy, o co chodzi, dopiero po pierwszych ogłoszeniach z głośników stało się dla nas jasne, że ze względu na bezpieczeństwo antyterrorystyczne na dworzec można wchodzić tylko przez strefy buforowe, co oznacza, że Galeria jest zamknięta.

Postanowiliśmy wobec tego jak najszybciej ją opuścić głównym wejściem. Tam już stali panowie ochroniarze i ustawione były barierki blokujące dostęp do środka. Jak się okazało byliśmy jednymi z ostatnich osób, którym udało się tam  zjeść tego dnia posiłek.

Przed galerią zrobiłem kilka ostatnich zdjęć pielgrzymów od-poczywających po trudach ŚDM i po kilku chwilach byliśmy już w mieszkaniu na Kazimierza Wielkiego. Tu już nasze ostatnie podczas tego wyjazdu spotkanie z Tokarskimi, wymiana wrażeń, oglą-danie relacji w telewizorze z ostatnich chwil pobytu papieża w Krakowie: spotkanie z wolontariuszami w Tauron Arena i lotnisko Balice.

Nie muszę dodawać, że były to dla mnie chwile największego wzruszenia, a zwłaszcza te, w których młodzieniec opowiadał o swo-im śp. bracie grafiku i przyznaję, że zazdrościłem polskiej wolontariuszce, która miała to szczęście, że po wygłoszeniu swojego świadectwa, wpadła w objęcia tego „najważniejszego Ojca na Ziemi”.

Po tak wzruszających chwilach nie myślimy jeszcze o spaniu, ale realia zmuszają nas do powrotu na ziemię, bo trzeba wracać do pracy, a w przypadku Sylwii do kontynuacji wakacji. Jeszcze wymiana ostatnich informacji dla podróżnych i krótki sen, pobudka o godz. 4:00 rano, bo w pamięci mieliśmy zamkniętą Galerię. Tuż przed godz. 5:00 jesteśmy na dworcu Kraków Główny, by o godz. 6:29 ruszyć pociągiem w drogę powrotną do Warszawy.

W sercu rozważamy kilka ostatnich wspaniałych dni. Jak się okazało był to zwykły pociąg Intercity. Mimo to jechało w nim wielu niezwykłych ludzi, z których większość miała podobne wspomnienia do naszych. W naszym przedziale siedział miły starszy pan –po moim „small english talk” okazało się, że też wraca ze ŚDM. Wymieniliśmy kilka miłych zdań i uprzejmości, a na kilka kilometrów przed Warszawą podarował mi swoją wizytówkę, z której wynikało, że jest jezuitą z Irlandii. Pełen pokory odpowiedziałem mu na to, że rozmawiałem z nim jak ze zwykłym człowiekiem, a nie osobą duchowną.

On tylko się uśmiechnął i powiedział, że właśnie było mu przyjemnie, że nasza rozmowa była na równym poziomie, a nie jak między wiernym i duchownym. Taka to już domena jezuitów, powiedział. Wytłumaczyłem mu też, jak z PKP Warszawa Zachodnia dojechać na Lotnisko Chopina. Około godz. 11:00 wjechaliśmy na dworzec Warszawa Centralna.

Moja refleksja z tych doniosłych wydarzeń jest taka, że jednym z moich obowiązków służbowych w NIK-u jest wywieszanie flag podczas wizyt delegacji zagranicznych w naszej instytucji. Dodam, że w związku z tym mam dużą znajomość kolorystyki i heraldyki wielu państw, jednak podczas całych ŚDM w Krakowie byłem wielokrotnie zaskakiwany wachlarzem nieznanych mi barw i symboli narodowych.

Trochę statystyki: kończąc pisanie tej opowieści uświadomiłem sobie, że w 2016 roku minęły 33 lata od II Pielgrzymki Jana Pawła II do Polski (1983 r.), tzn. od czasu, kiedy wśród harcerek i harcerzy byłem po raz pierwszy odpowiedzialny za bezpieczeństwo JP2 (co opisałem w swojej pracy licencjackiej z 2006 r.). W 2016 roku mija też 29 lat od III Pielgrzymki JP2 do Polski (1987 r.), kiedy po raz drugi również pełniłem służbę porządkową i sanitarną (co opisałem w prologu do mojej pracy magisterskiej z 2008 roku).

Urodziłem się w 1966 roku, na przełomie tysiąclecia Chrztu Polski, jakże inne to były czasy i lata po nich następujące, aż do przypadającej w 2016 roku 1050 rocznicy tego wydarzenia. Jak to się wszystko ładnie ułożyło w jedną całość zaplanowaną przez Pana Boga. Mój udział w ŚDM w Krakowie oraz wcześniejszych wielkich papieskich wydarzeniach niewątpliwie dowodzi, że mimo upływu lat wciąż jestem młody duchem.


zdjęcia Jacka Kalinowskiego

brat Jacek